Gorak Shep - Cho La
No i stało się. Teraz mnie wzięło. Na jedzenie nie mogę patrzeć, jak tylko poczuję z kuchni zapach palącego się gówna jaków, to od razu mam cofki. Rano zjadłem kawałek kaszki i od razu "panta rhei" i kibel mój. Brak apetytu, nudności, odwodnienie, zmęczenie. Dobrze, że główny cel naszego trekkingu za nami. Teraz szybka decyzja, czy schodzimy już w dół czy idziemy dość trudną trasą na przełęcz Cho La (5420 m), a potem na szczyt Gokyo (5483 m), z którego to rozpościera się jedna z najpiękniejszych panoram na Himalaje. Na razie jest 2:3. Iwona i Roman nie czują się na siłach i postanawiają wracać do Katmandu. Jacek, Lucjan i Wiktor chcą iść na "masakrę" ;-) Nie mam już siły, ale decyduje się iść z nimi. Zrobiłem i tak więcej niż początkowo myślałem (Namche), ale skoro jestem już w tym punkcie, to może być jedyna okazja na przejście całej, początkowo nakreślonej przez Romana trasy. To już byłby prawdziwy wyczyn dla mnie, także ruszamy na Cho La!! Ach, ta moja chora ambicja ;-) Poza tym, skoro Iwona i Roman wracają to przyda się w tej szalonej grupie ktoś odpowiedzialny ;-)
W ciągu 1 godziny docieramy do Lobuche i tam się rozdzielamy. Biorę od nich jeszcze tabletki na zahamowanie biegunki i wio! Iwona z Romanem udają się w stronę Namche Bazar, gdzie spotkają się z resztą ekipy oraz z Marcinem i Piotrem, którym nie udało się odlecieć helikopterem i muszą wracać na piechotę. My w czwóreczkę pędzimy na Cho La.
Mijamy w dole szmaragdowozielone jezioro Chola Tsho, następnie ok. 13.00 dochodzimy do letniej siedziby pasterzy jaków - Dzongla Kharka (4840 m). Nie mam apetytu, zatem brak mi też siły. Teraz się odwróciło, wysiadam na podejściach, za to polubiłem zejścia. Wszyscy oprócz mnie wsuwają obiad. Po czym oświadczają, że idziemy dalej! Według przewodnika Kurczaba, mieliśmy tu zrobić nocleg, ponieważ do następnej wioski jest około 5h marszu! Poza tym jest już po południu i będziemy szli w ciemności, jesteśmy trochę zmęczeni (ja bardzo) a trasa jest dosyć trudna. Debata była ostra, próby wjeżdżania mi na ambicje też nie skutkowały. Moje veto było nieugięte - zostaję! Po 30 min. gdy wszyscy już zdecydowali, że zostaną ze mną, zmieniłem zdanie. A dlaczego, to nie napiszę, żeby nikt już nie wykorzystał tego chwytu na mnie w przyszłości ;-) Wcinam batony energetyczne (jedyne po czym mnie nie goni), żeby jakoś przeżyć to wyzwanie.
O 13.45 ruszamy... już po kilku minutach mam dosyć. Stoimy pod przełęczą. Super, skalne urwisko! Zginiemy! Gdzieś tam u góry jest przełęcz, tylko trzeba się na nią wdrapać po skałach. Szlag mnie trafia, co wyjątkowo bawi moich współtowarzyszy (do usług chłopaki ;-)). Podczas wchodzenia trzeba uważać i lepiej nie patrzeć w dół. O 17.00, po podejściu 580 m, docieramy już na sam lodowiec Cho La (5420 m). Spotykamy tu parę Polaków. Chwilka rozmowy, podczas której dowiadujemy się, że za Namche Bazar, w Phakding na moście stoją maoiści i zbierają opłaty. Aż niemożliwe, przecież te tereny kontroluje rząd, w Lukli stacjonuje wojsko, a oni pod samym nosem straszą turystów! Wierzyć się nie chce, że wojsko nie interweniuje, chyba mają jakiś układ. Tak czy siak, spotkani Polacy pokazują nam obejście, żeby na nich nie trafić. Szybko kończymy rozmowę i idziemy dalej - za godzinę zrobi się już ciemno, a trasa niebezpieczna. W 1995 roku, po dużym opadzie śniegu, zginęło tu pod lawiną 40 uczestników japońskiej wyprawy trekkingowej. Po lodowcu idziemy wydeptaną ścieżką, ale mimo to idzie się ciężko i a nogi co jakiś czas zapadają się w śniegu.
Z Cho La do doliny Nyimagawa schodzimy stromym stokiem śnieżnym. Trzeba tu uważać na spadające kamienie i lawiny seraków z wiszącego lodowczyka. O 18.00 jesteśmy za przełęczą, trasa prowadzi po wielkich głazach i zrobiło się ciemno. I co? I Radek miał racje! Jest ciemno, zgubiliśmy drogę, a do najbliższej wioski Dragnag jest ok. 2h marszu! Początkowo chodzimy w czołówkach i szukamy szlaku. Wpadam poślizg i tylko dzięki plecakowi, który zahaczył się na jakimś kamieniu, nie zrobiłem sobie dużego kuku. Niestety połamałem klamrę od plecaka. Moja i Jacka czołówki już ledwo świecą. Kupowaliśmy te gówna w Jiri i w sumie wystarczyły akurat na ten trekking i do wyrzucenia (lepiej zaopatrzyć się w dobrą czołówkę w Polsce). Trudno, poddajemy się. Bez sensu, kręcimy się tylko w kółko, po omacku nie trafimy na szlak. Szukamy jakiegoś zakrytego miejsca i rozbijamy się na głazie. No to w końcu przydadzą się nasze folie izolacyjne ;-) Próbujemy zagrzać wodę na herbatę, ale pech chciał, że żaden z naszych palników lub kartuszy nie działa. Robi się zimno. Zakładamy na siebie ile się da. Ja mam na sobie 5 warstw ubrań, czapkę, rękawiczki i tak wbijam się do śpiwora. Chłopaki patrzą na mnie z zazdrością ;-) Oni mają śpiwory puchowe i boją się żeby nie zawilgotniały, a ja smacznie sobie drzemie w syntetyku (dzięki Michale!) ;-) W pewnym momencie jest mi aż za gorąco co spotyka się z oburzeniem reszty hehe ;-) Po kilku godzinach Jacek stawia sprawę jasno - albo śpiwór albo zapalenie płuc, nie wytrzymuje i też wchodzi do śpiwora ;-) Niebo wydaje się być tak blisko, co chwila widzimy spadające meteory. Nawet nie jest tak źle, w końcu to też jakiś powód do dumy, że spaliśmy pod chmurką na prawie 5000 m ;-) Szybko zasypiam.
Wydane:
150 NPR - musli
150 NPR - nocleg