Większość ludzi opuszczała Tete z samego rana. Przechodzili obok naszych namiotów i tylko nam przeszkadzali w spaniu. Można było też usłyszeć marudera, który niewybredną polszczyzną narzekał na swoich współtowarzyszy, że nie potrafią się podporządkować grupie i przez nich tak późno wychodzą na szlak.
My takich problemów nie mieliśmy. Gdy wstaliśmy, większości namiotów już nie było. Bez sensu wstawać tak wcześnie, przecież jesteśmy na wakacjach! Spokojnie konsumujemy śniadanie, pakujemy się i ruszamy w pościg.
Szybko docieramy do żlebu, który ze względu na spadające z góry kamienie, zwany jest „Rolling Stones”. W poprzek zawieszona jest stalowa lina. Problem w tym, że aby się do niej wpiąć to trzeba być małpą, albo mieć z trzymetrową lonżę. Akurat gdy my przechodzimy, to nic nie spada. Śmiejemy się z ludzi, którzy panikują przed tym miejscem. Po dziesięciu minutach jednak nie mieliśmy tak tęgich min. Z góry poleciało z kilkanaście poważnych rozmiarów „stonesów” i nawet ostrzegawcze okrzyki z góry nic by nie pomogły, gdyby taki kamyk trafił przechodzącą osobę. Podobno wielkość spadających kamieni może dochodzić nawet do rozmiarów lodówki… Teraz rozumiemy, dlaczego jest to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na tej trasie.
Za żlebem zaczyna się zabawa. Nasze wczorajsze rozważania na temat hipotetycznego biegu szlaku można włożyć między bajki. Szlak biegnie prosto w górę, nie ma żadnych trawersów, robi się pionowo i trzeba odłożyć kijki, bowiem od teraz ręce będą nam potrzebne do wdrapywania się wyżej. Momentami jest naprawdę stromo i trzeba bardzo uważać. Małe potknięcie i można przybić „piątkę” ze św. Piotrem. Dodatkowo skała jest krucha i co jakiś czas lecą odłamki strącane wyżej przez turystów. Zresztą spory ruch w dwie strony również sprzyja wypadkom. Czasami na wąskich przejściach trzeba się wyminąć i wymaga to dużej uwagi. Spotkani niżej Polacy przestrzegali nas, że jest to najtrudniejszy odcinek na całym szlaku i że 2 dni temu jedna osoba tam zginęła.
Po drodze mijamy tych kilka gnuśnych osób, co wychodzili tak wcześnie z Tete. Niektórzy zawracają i schodzą w dół… i po co było się tak śpieszyć? Nadgorliwość widać nie popłaca.
Po ok. 3,5 h docieramy do schroniska Gouter (3817m n.p.m.). Dokładnie w tym miejscu przebiega granica wiecznego śniegu. Parę minut drogi za schroniskiem jest wypłaszczenie, gdzie można rozbić namioty (w internecie można spotkać informacje, jakoby noclegi przy Goutierze były zabronione – nie jest to prawda).
Szybko wybieramy miejsca, które zostały po poprzednich namiotach, rozbijamy się, dobrze obsypujemy kołnierze śnieżne i do środka, bo na zewnątrz zaczęło już nieźle wiać. Wiatr był na tyle silny, że dwa namioty nie potrafiły mu się oprzeć i dwie grupki musiały się ratować noclegiem w schronisku.
Podjęliśmy decyzje, że skoro wszyscy doskonale się czują, to jeżeli w nocy okaże się że jest ładna pogoda to atakujemy szczyt.