Rano widzimy, że informacje o złej pogodzie to nie były mrzonki. Na zewnątrz sporo śniegu, chmura taka że nie widać na 5 metrów do przodu, no i ciągle ten wiatr… Wieje tak mocno, że na samą myśl o wyjściu do toalety, jakoś bardziej przytulam się do śpiwora :-) No ale w końcu trzeba zrobić ten krok.
Kibel to też jest cała historia. Jest on oczywiście położony na zewnątrz. W środku znajdują się prawdziwe pisuary, a i same kibelki mają fachową deskę. Problem jednak w tym, że pod deską jest kawałek rury a potem kilkanaście metrów wolnej przestrzeni. Przy takim wietrze łatwo sobie wyobrazić co dzieje się po podniesieniu deski. Wiejący prosto w odbyt zimny wiatr ze śniegiem, jest jak dotyk porannej bryzy :-) Trzeba też zachować szczególną ostrożność. Mocz należy oddać do pisuaru, a dopiero potem zaatakować kibelek. Jeżeli będziemy chcieli obie te czynności pogodzić, może okazać się, iż urynowy potok poleci nie w dół, jakby to zakładało prawo grawitacji… Myślę, że dość obrazowo to przedstawiłem. Gdy nie ma co robić w schronisku, gdy trzeba jakoś zagospodarować czas na kilku metrach kwadratowych, kwestia odpowiedniego wypróżniania staje się problemem istotnym :-)
Po południu przychodzą grupy z wykwalifikowanymi przewodnikami. Są przeświadczeni, że jutro ma być dobra pogoda. Powraca w nasze szeregi optymizm. Jutro idziemy!! Trzeba się jakoś przygotować do wyjścia. Musimy mieć siłę, a do tego potrzebne jest dobre jedzenie. Zamawiamy w kuchni „omlet”, który bardziej wygląda jak jajecznica. Porcja na cztery osoby z pieczywem kosztowała ponad 45€… szaleństwo!
Kładziemy się wcześnie, z samego rana wychodzimy…