Rano podziwiamy hotel i wychodzimy zobaczyć czy faktycznie jesteśmy na pustyni. Stoimy jak wryci. Zaraz naprzeciwko wejścia do hotelu wyrasta ogromny, piaskowy kopiec! Jest to największa w Maroku saharyjska wydma ruchoma - Erg Chebbi. Tutaj kręcono sceny do filmu „Mumia”. Tylko coś nam do tego obrazka nie pasuje. W szkole na geografii wpajali nam, że na pustyni jest sucho i gorąco. Beata Kozidrak również śpiewała: „Nie ma, nie ma wody na pustyni”! Czujemy się oszukani! Wszędzie kałuże, nie ma jak przejść żeby się nie zamoczyć, do tego chłodno i… właśnie zaczyna znowu padać!
Pogoda okropna, a wszyscy się napalili na przejażdżkę na wielbłądach. Podczas konsumpcji śniadania (m.in. chleb z oliwą – ciekawe połączenie) zaczyna się wypogadzać. Szybko płacimy za hotel i ruszamy do miejscowości Merzuga, która jest oddalona o jakieś 4km od naszego noclegu. Gdy dochodzimy do „centrum” (przyjmijmy to górnolotne określenie) znowu zaczyna padać, tylko tym razem jest to deszcz z… gradem! Gradobicie na pustyni! Skandal! Po przeczekaniu opadów w jednej z miejscowych knajpek, ruszamy szukać „dworca” autobusowego. Właściwie to tylko imitacja, bowiem jest to mała lepianka z szyldem i łatwo ją przegapić. Szybka dyskusja dot. naszej najbliższej przyszłości. Decydujemy, że wszyscy wyjeżdżamy dziś wieczorem do Fezu. Podczas kupowania biletów kasjer proponuje nam wycieczkę po pustyni. Autobus mamy dopiero o 19.00, także spoglądając niepewnie na niebo, podejmujemy wyzwanie. W sumie nie każdy miał okazję jeździć po pustyni w deszczu.
Na miejsce spotkania z wielbłądami zawożą nas samochodami. Grzechu na doczepkę pojechał na tylnym zderzaku i zaliczył kilka kałuż ;-) Same wielbłądy, jak to wielbłądy. Śmierdzą, plują, wypróżniają się, no i oczywiście niemiłosiernie podskakują. Jednak będąc w Maroku na pustyni, po prostu nie wypada nie zaliczyć tego capiącego środka transportu.
Mamy szczęście. Niebo przejaśnia się akurat na czas karawanowania się. Pod wydmami robimy przerwę na posiłek - dwa tadżiny, sałatka, oliwki i chleb. Po obżarstwie mamy chwilę na wspinaczkę po okolicznych wydmach. Dromadery podobno nie są w stanie na nie wjechać. Wydmy są naprawdę imponujących rozmiarów. Z samej góry można zobaczyć całą pustynię Merzuga.
Po zejściu pakujemy się na wielbłądy i w powrotną drogę. Agata wraca już na piechotę. Jeśli ktoś pierwszy raz planuje przejażdżkę na dromaderze, radzę ostrożnie podejść do długości wycieczki. Nie wszystkim ten rodzaj transportu przypada do gustu.
Po przyjeździe na miejsce żaden samochód już na nas nie czekał, więc powrotną drogę do miasteczka musieliśmy iść z buta i nieść naczynia z resztkami z obiadu.
Czas przed odjazdem spędzamy w knajpce kasjera na darmowej „minte” (mint tea po marokańsku ;-)). Kasjer okazuje się być Sudańczykiem, który przyjechał tu rozkręcać swój interes. Przy okazji dowiadujemy się, że dom w Merzuga można kupić za 1000EUR, a wielbłąda za 2000EUR!
Przed 19.00 pakujemy się do autobusu i wyruszamy w kierunku Fezu. Autobus co chwila hamuje przed wielkimi kałużami, które zalewają drogi. W nocy w autobusie strasznie zimno. Kto zdążył wyciągnąć śpiwór z plecaka ten śpi teraz jak król, reszta zgrzyta zębami.
Wydatki:
25DIR – śniadanie
5DIR – herbata
150DIR – bilet do Fezu
190DIR – wielbłądy