Brutalnie przerwano nam sen oznajmiając, iż dojechaliśmy na miejsce. Jest piąta rano, na zewnątrz ciemno i zimno. Chociaż autobus mało wygodny, to jednak z żalem go opuszczamy. Janek bierze przewodnik z mapą i zaczyna nas kierować do medyny. Z okolic dworca kolejowego, gdzie zatrzymał się autobus jest spory kawał drogi do przejścia. Pragnienie zamelinowania się w jakimś hoteliku jest jednak tak duże, że wszyscy hardo prą do przodu.
Jest bardzo wcześnie i rzadko można kogoś spotkać na ulicy, a jednak przy bramie do medyny dopada nas jakiś chłopak, który oferuje nocleg. Kręcimy nosem, ale on pokazuje wizytówkę i proponuje zajrzeć do naszego przewodnika. Faktycznie, jest ten hotelik, w dodatku pozytywnie opisany i w dobrej cenie 60DIR. Na miejscu się okazuje, że zejdą nam jeszcze z ceny do 50DIR za osobę. Bierzemy tylko jeden pokój czteroosobowy, gdyż Agata, Monika, Dominik, Łukasz i Tomek nie mają zamiaru zatrzymywać się tu na dłużej, tylko chcą jak najszybciej jechać nad ocean. Pociąg do Marrakeszu mają o 2.00, zatem jeszcze cały dzień spędzimy w komplecie. Hura!
Nie marnując czasu ruszamy na podbój Fezu. Gdy wychodzimy, uliczki są puste, a ludzi praktycznie zero. Niesamowite doświadczenie zwiedzać medynę w takiej ciszy. W przewodniku Lonely Planet, Fez był opisany jako najważniejszy punkt Maroka. Faktycznie, tutejsza medyna jest niesamowita, to prawdziwy labirynt wąskich uliczek. Niektóre bardzo przypominają Wenecję, ale o wiele łatwiej zgubić się w tych w Fezie. Na szczęście w medynie poprowadzonych jest kilka dobrze oznakowanych szlaków, przez co spacer, czy wypad na zakupy nie grozi zniknięciem na kilka dni. Budynki są bardzo stare i niektóre niebezpiecznie przechylają się ku uliczkom, przez co wiele z nich zabezpieczona jest drewnianymi belami. Gdy już wszyscy sprzedawcy powystawiali swoje kramy, zaczyna się prawdziwe życie starej części Fezu. Robi się gwarno, tłocznie, co chwila ktoś nas zaczepia zachwalając swoje nawet najbardziej abstrakcyjne towary. Asortyment jest tu przebogaty. Chyba nie ma tu rzeczy, której nie można by kupić. Nawet jeśli czegoś nie widzimy, to z pewnością każdy tu zna kogoś kto coś takiego jest nam w stanie zaoferować. Spotkaliśmy się z wieloma takimi sytuacjami, że jeśli ktoś nie mógł sprostać naszym wymaganiom, to prowadził nas do kogoś kto nam to załatwi.
Po drodze, trochę przez przypadek, trafiamy do garbarnio-farbiarni. Jest tu ich w Fezie kilka i są one najbardziej rozpoznawalnym znakiem miasta, często uwiecznianym na fotografiach. Jedną z takich farbiarni można było podziwiać m.in. wśród zdjęć wystawianych w ramach projektu Yanna Arthus-Bertranda – „Ziemia z nieba”, który objął kilka polskich miast. Faktycznie farbiarnia jest fotogeniczna, ale zapach który się tam unosi do najfajniejszych nie należy.
Generalnie cały dzień spędziliśmy kręcąc się po medynie. Wieczorem postanowiliśmy zjeść coś razem. Zmęczeni szukaniem czegoś odpowiedniego, co zaakceptowaliby wszyscy, przystanęliśmy przy restauracji Jenno. Niepozorny dziadek nagabywał nas, żebyśmy weszli do środka. Ze względu na ceny (60DIR za posiłek), nie wszystkim lokal ten przypadł do gustu. Dziadek nas przekonywał, że z pewnością znajdziemy coś taniego na mieście, ale u niego mamy pewność świeżości i jakości produktów, oraz że najemy się do syta i nie będziemy za chwilę znowu głodni. Razem z Alą, Grzesiem, Jankiem i Tomkiem daliśmy się przekonać. Reszta ruszyła na fast-foody. Dziadek przysiadł się do nas do stołu i zadziwił nas świetnym angielskim. Okazało się, że mieszka on w USA, gdzie prowadzi sklep z marokańskimi produktami, importowanymi właśnie z Fezu. Obecnie przyjechał na trochę do swojego miasta i pomaga rodzinie rozkręcić restauracyjny biznes. Od słowa do słowa, okazało się, że w latach osiemdziesiątych robił stroje do filmu „Klejnot Nilu”. Pokazywał nam zdjęcia z planu (m.in. z Michaelem Douglasem) i opowiadał o swoim życiu. Zapytaliśmy co by nam polecił obejrzeć wokół Fezu. Zaczął nam wyliczać różne miejscowości. Po chwili przyniósł nam jakieś stare ksero i wytłumaczył, że są to wyznaczone przez miejscowe władze, ceny poszczególnych kursów dla taksówkarzy. Ostatnie takie rozporządzenie wydane było w 1996 roku i od tego czasu nie było żadnych zmian w cenach. Zrozumiałe więc, że nikt tego nie pokaże turyście, bo wtedy musieliby jeździć po oficjalnych cenach z przed 13 lat! Proponuje nam, że zadzwoni do znajomego taksiarza i żebyśmy się z nim dogadali. Nie mamy tylko mu mówić, że mamy od niego tą kartkę. Wersja dla kierowcy jest taka, że wcześniej w Maroku był brat Janka, który przekazał mu ten dokument z wypisanymi miejscowościami wartymi zobaczenia. Cóż za odmiana. Zwykle to Marokańczycy się dogadywali, żeby nas przekręcić. Gdy taksówkarz przysiadł się do naszego stolika, na Grześka i mojej twarzy pojawiła się mała niepewność. Przecież to… Mike Tyson! Koleś nie tylko z twarzy ale również gestami przypominał „Żelaznego Michała”. Na szczęście charakter miał o wiele spokojniejszy, bo inaczej dawno mielibyśmy poodgryzane uszy ;-) Chłop się zdziwił, że jesteśmy w posiadaniu tego magicznego cennika. Na początku próbował windować ceny, ale skończyły mu się argumenty, gdy Janek wyciągnął kartkę. Zaplanowaliśmy sobie całodzienną wycieczkę po Atlasie Średnim za 1200DIR za naszą czwórkę. Kierowca chce od nas zaliczki. Widząc naszą nieufność, dziadek zaproponował, że sam wyłoży za nas zaliczkę, a jutro jak się wszyscy spotkamy i zobaczymy, że koleś po nas przyjechał to mu ją zwrócimy. Jenno (tak nazwaliśmy naszego szefa z restauracji) zaproponował nam, że jak wrócimy z wycieczki to przygotuje nam baranie głowy według jego rodzinnego przepisu. Tego dania nie ma w menu i raczej nie dostaniemy tego przysmaku w żadnej restauracji. Przygotuje je specjalnie dla nas. Oczywiście ochoczo się zgadzamy. Gdy wychodziliśmy, poprosiliśmy jeszcze żeby nam wskazał drogę do dużej farbiarni. Zawołał jakiegoś chłopaka, który nas tam zaprowadzi.
Ta farbiarnia jest o wiele większa, od tej zwiedzanej przez nas wcześniej. Nasz przewodnik oprowadza nas po całym przedsiębiorstwie. Zaprowadził nas nawet do pracowni, gdzie z przygotowanych już skór wykonuje się buty, torby czy pokrowce na pufy. Po wycieczce w farbiarni prowadzi nas do jakiegoś sklepu z kosmetykami. No i się zaczęło. To było coś na wzór naszych wycieczek do Lichenia za 10zł połączonych z prezentacją garnków. Tutaj jednak mieliśmy prezentację różnych kosmetyków naturalnych. Generalnie śmiechu było co niemiara. Wysmarowaliśmy się różnymi kremami, na rękach mieliśmy multum różnych zapachów, a w dodatku koleś był w porządku i wcale nie naciskał, żebyśmy coś kupowali. Ala jednak na koniec zaopatrzyła się w krem, który według instrukcji miał być na niepogodę. Zatem była to inwestycja, która miała nam zagwarantować słońce przez najbliższe dni ;-)
Wieczorem „morska” ekipa wyruszyła na dworzec, a my udaliśmy się na spoczynek. Rano jesteśmy umówieni z „Żelaznym Michałem” i nie chcemy mu się narażać ;-)
Wydatki:
50DIR – nocleg
6DIR – herbata
10DIR – szejk owocowy
3DIR – wjazd do garbarni
60DIR – tadżin
10DIR – herbata
10DIR – wjazd do farbiarni
10DIR – dla „przewodnika” po farbiarni
6DIR – herbata
12DIR – ciastka (po 2DIR/sztuka)
100$ – wymiana (kurs: 1$=8,230DIR)