23 sierpień 2009
Rano Irina załatwia dla nas i dla innej grupki Polaków transport na lotnisko. Okazało się, że tym drugim nie powiedziała, że mają zapłacić z nami za taksówki. Wypieli się na nas i my za wszystko buliliśmy.
Na lotnisku jesteśmy wcześniej i mamy jeszcze czas na skorzystanie z maszyny foliującej do bagażu, przy okazji wydając ostatni lari. Gdy staliśmy w kolejce do odprawy, w pewnym momencie zrobiło się jakieś zamieszanie, po czym poinformowali nas, że lista pasażerów jest już zamknięta! Ludzie stali jak wryci! Około 20-30 osób stało z biletem w ręku, a oni powiedzieli, że nikt już nie wejdzie na pokład samolotu! Zrobiło się gorąco. Były krzyki, płacze i lamenty. Gdy ludzie się wykłócali, Lucek ustawił się w kolejce do naszego przewoźnika – AeroSvita. Podczas gdy między grupą Czechów, a menedżerem ukraińskich linii prawie doszło do rękoczynów, Lucek zdołał przebukować nasze bilety. Mieliśmy wylot najbliższej nocy o 4.40. Gdy do okienka podeszli Czesi to zostały im już tylko bilety również na noc, ale… 25 sierpnia. Czyli musieli zostać w Gruzji jeszcze 2 doby! Myśląc, że wylecą dziś, wydali wszystkie swoje pieniądze. Teraz nawet nie mieli za co wrócić do miasta, więc pozostało im już tylko siedzenie 2 dni na lotnisku. Prawie doszło do linczu, gdy menedżer bez skrupułów oświadczył, że za nic nie odpowiada! Wszystko to kręcił kamerą Paweł. W pewnej chwili pojawił się olbrzymi ochroniarz, który sobie nie życzył uwieczniania go na filmie. Najlepsze jest to, że on w ogóle nie był w kadrze! Pojawił się nie wiadomo skąd! Znowu był dym, ale w końcu odpuścił i gwiazda sobie poszła. Paweł już więcej jednak nie kręcił…
My byliśmy w trochę lepszym położeniu niż Czesi, ponieważ mogliśmy wybrać pieniądze z bankomatu. Pojechaliśmy z powrotem do Iriny, u której została Ania z Grzegorzem. Oni mieli jechać dopiero wieczornym pociągiem do Batumi. Nie mogli uwierzyć, że nie udało nam się odlecieć. Irina również zdębiała jak nas zobaczyła.
Także jeszcze jeden dzień spędziliśmy w komplecie. Wieczorem poszliśmy odprowadzić Anię i Grzegorza na pociąg, po czym sami udaliśmy się na lotnisko. Tym razem udało się wylecieć i via Wiedeń dotrzeć do Warszawy.
Dla nas wyprawa zakończyła się.
Natomiast Ania i Grzegorz jeszcze podróżowali…
Jak tylko pociąg ruszył i zostaliśmy z Grzesiem sami, to przez całą noc nie zmrużyliśmy oka, bo płakaliśmy z tęsknoty za Wami. W końcu jednak pogodziliśmy się z brutalną rzeczywistością, że nikt nam już nie zagra na sarkazmie i ok. 7:00 wysiedliśmy w Batumi.
Batumi to (…) takie gruzińskie Soczi: palmy, plaże z tonami turystów, dicho etc. Zanim zdążyliśmy się zastanowić, co będziemy tam robić, jakiś dziadek zaatakował nas zaproszeniem na kawę. Chyba pilnował pobliskiej budowy, albo coś w tym stylu. Posłużył nam za informację turystyczną, dał nam swoją mapę Adżarii i próbował nawet załatwić jakiś tani nocleg (niestety, poniżej 40 lari (!!!) nikt nas nie chciał przyjąć, więc nawet dziadek bezradnie rozłożył ręce). Ostatecznie zostawiliśmy mu nasze plecaki w tym jego baraku i poszliśmy sobie na lekko pozwiedzać miasto i załatwiać kwestię powrotu. Na początku wahaliśmy się, czy nie płynąć promem na Ukrainę, ale cena 170$ i dzień poślizgu zadecydowały ostatecznie o tym, że kupiliśmy bilety autobusowe do Stambułu (66 lari). Nie zostaliśmy w Batumi na noc. Postanowiliśmy w ciemno jechać do Gonio, pod adres, który polecała Irina. I faktycznie: komfort lepszy niż nasz nocleg w Tbilisi (za 20 lari, bo tylko na jedną noc, ale gdyby nie to, to policzyliby nam 15/os.; możliwość zamówienia sobie żarcia jak u Nazi), a na widok wizytówki, którą dała nam Irina, przywitano nas z otwartymi ramionami.
Od razu poszliśmy na plażę (bo ja wiem, może 200-300m od naszego lokum), popływaliśmy, po czym przypaliliśmy się na słońcu, bo się nam troszkę zdrzemnęło po tej nocy w pociągu (kwiczałam potem do końca podróży, a linieję do tej pory; Grześ niewiele lepiej).
Zwiedziliśmy sobie jeszcze tamtejszą fortecę (za darmo, bo akurat był tam jakiś koncert muzyki poważnej) i wróciliśmy. Okazało się, że przyjechały dwie Polki, które kojarzyłam jeszcze od Iriny (mama z córką).
Następnego dnia rano wyjechaliśmy z Gruzji. I tu największa atrakcja całej operacji "powrót": Grześ, tak od niechcenia, z właściwą sobie delikatnością potraktował mój bagaż podręczny, w którym miałam WSZYSTKIE prezenty, jakie chciałam wieźć do Polski. Podpowiem, że prawo Murphy'ego zadziałało: wszystko, co tylko mogło się potłuc, poszło. Główną ulicą Batumi popłynęło całe moje wino. Nawet odkupić tego nie było jak, bo za 5min. wyjeżdżaliśmy. Oczywistym następstwem tego był kolejny punkt programu - atak wścieklizny w moim wykonaniu. Tym razem to Grześ miał w pierdziel. Przeszło mi dopiero, jak zobaczyłam Stambuł, bo miasto faktycznie jest niesamowite.
Wiza turecka kosztowała nas 20$ (a nie 15, jak podawała strona MSZ :/ )...
Od ok. 7:30 do 23 z hakiem włóczyliśmy się po Stambule, a potem - busem do Sofii.
Po Sofii też chcieliśmy trochę się poszwędać, ale wyszło inaczej. W skrócie wyglądało to tak, że za darmo (choć na początku miało być 20 euro ;D ) goniliśmy samochodem autobus do Bratysławy, który odjechał godzinę przed nami. Dogoniliśmy go na granicy serbskiej (i wtedy też dowiedzieliśmy się, że pojedziemy jednak przez Serbię, a nie Rumunię). Spaliśmy znowu w busie (przez cały powrót oszczędzaliśmy w ten sposób na noclegach).
Ok 3:00 byliśmy w Bratysławie, ale kierowca tak nas wysadził, że jeszcze ładny kawał miasta przedeptaliśmy. I to właściwie był koniec. Potem już prosto do Polski. Pociągami.
Dotarli, a ich wyprawa zakończyła się w Katowicach, 29 sierpnia Roku Pańskiego 2009.