O 10.30 wyruszamy z pola i o 13.00 jesteśmy w Sybinie (1536 km). Zatrzymaliśmy się tu tylko dlatego, że musimy wymienić pieniądze. Niestety jest niedziela i wszędzie kurs jest mocno zaniżony. Normalnie 1$=2,4 RON, ale dziś 1$ to tylko 2,125 RON. Mimo wszystko i tak bardziej opłaca się wymienić dolary niż wypłacić kasę z bankomatu. Decydujemy, że wymieniamy tylko 50$ (106,25 lei), a gdy zejdziemy z gór wymienimy więcej, ale już po normalnym kursie. Przy okazji oprowadzamy Lucjana i Romana po mieście.
Dochodzimy do wniosku, że jednak jedziemy w Góry Fogaraskie, czyli w najwyższe pasmo Rumunii. Na dodatek naszym celem będzie Moldoveanu, czyli najwyższa góra w Rumunii. Śnieg więc pewnie będzie murowany. Jak się bawić to się bawić :-)
O 14.20 wyjeżdżamy z Sybina i o 16.00 jesteśmy w Victorii (1603 km) – naszej bazie wypadowej w góry. To dziesięciotysięczne miasto jest strasznie obskurne. Typowy socjalistyczny kołchoz, pełen obdrapanych bloków. Miasto powstało tu tylko dlatego, że jest tu jakaś fabryka chemiczna. W 1939 roku, Rumuni podpisali kontrakt z niemiecką firmą z Essen, na mocy którego powstała fabryka na terenie dzisiejszej Victorii. Gdy Rumunia wypowiedziała wojnę Niemcom, kontrakt został zerwany. Jednak pod dumnymi hasłami „industrializacji państwa”, po wojnie rozbudowano zakład i powstało miasto, które od 1954 roku nazywa się właśnie Victoria.
Mijamy miasto i zatrzymujemy się przy gospodarstwach. W jednym z nich, Lucjan a później Roman, popisując się swoimi zdolnościami lingwistycznymi, załatwiają z gospodarzami, że zostawimy u nich samochód. Mieliśmy jeszcze tego samego dnia ruszyć dalej na szlak, ale Roman nas przekonał żebyśmy zostali i wyruszyli rano. Uzasadniając, powiedział: „Musimy odpocząć, bo jechaliśmy tu dwa dni… bez sensu”. Jak to? Taka długa podróż i wszystko na nic? Bez sensu??!! :-) Od tej chwili „bez sensu” stało się motywem przewodnim naszej wycieczki.
Roman zagadał z gospodarzami – państwem Tomescu, żebyśmy mogli się rozbić u nich w ogrodzie (przydały się rozmówki z przewodnika). Wyszło w sumie na jego, bo zaraz po rozstawieniu namiotów, zaczęło dosyć mocno padać. Wieczór spędziliśmy razem w pokoju państwa Tomescu, gdzie pani domu zrobiła nam kawę, a z gospodarzem rozmawialiśmy… sam nie wiem o czym, ale najważniejsze że rozmowa się kleiła :-)
Państwo Tomescu to ludzie bardzo biedni. Dom to w sumie jedna izba, w której jest wszystko – kuchnia, sypialnia, salon. Po 20.00, gdy skończyły się wiadomości, wyłączali oni telewizor, tłumacząc to stwierdzeniem: „ekonomija”. Byli bardzo serdeczni i mili. Starali się nas jak najlepiej ugościć. Na koniec dostaliśmy jeszcze michę z wodą, także czyści mogliśmy udać się na spoczynek.