Geoblog.pl    radek    Podróże    Za Was, za nas, za priekrasnyj Kawkaz    Kazbegi-Szlak
Zwiń mapę
2009
04
sie

Kazbegi-Szlak

 
Gruzja
Gruzja, Kazbegi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2556 km
 
4 sierpień 2009

Wstajemy z samego rana i od razu atakujemy kuchnie Nazi. Śniadanie było naprawdę godne, jedno z lepszych jakie jedliśmy w całej Gruzji. W sam raz na ostatnie śniadanie przed wyjściem w góry.

Na szlak wychodzimy o 8.20. Trzeba kierować się w stronę wzgórza, na którym widać stojący kościół. Początkowo przez wioskę prowadzą nas drogowskazy („Cminda Sameba”), a następnie trzymamy się szerokiego duktu. Przejeżdżają tędy czasami auta, a kierowcy za drobną opłatą z chęcią pomogą nam skrócić nasze cierpienia. Oczywiście chodzi o możliwość podwózki pod kościół.

O 10.00 jesteśmy przy kościółku. To świątynia Cminda Sameba (Trójcy Świętej), położona na wysokości 2170 m n.p.m. jest jednym z symbolów Gruzji. Przy dobrej pogodzie i widoczności świetnie komponuje się z potężnym Kazbekiem w tle. Znajdziemy całe mnóstwo tak skomponowanych fotografii w internecie. Nam nie było jeszcze dane zobaczyć naszego celu. Od przyjazdu do Kazbegi chmury ciągle zasłaniają wierzchołki najwyższych szczytów.

Powyżej kościoła kończy się droga i od teraz maszerujemy zwyczajnym górskim szlakiem. Początki marszów bywają najcięższe, a tu jeszcze słońce w zenicie i ciężki wór na plecach.

Po ok. 1,5h od kościółka, na szlaku leży dziadek. Łukasz przechodzi obok niego i z uśmiechem pozdrawia starogruzińskim „hello”. Starzec nie odezwał się ani słowem – cóż za cham! Po dokładniejszym przyjrzeniu dało się jednak zauważyć, że kultura osobista dziadka nie była wtedy jego największym problemem. Nie mógł on wykrztusić słowa, pokazywał tylko na swoją zakrwawioną nogę. Wyglądał tragicznie, musiał leżeć tu w słońcu bardzo długo. Gdy chcieliśmy mu dać wody, pokazał że nie może nic przełknąć. Zaczął charczeć, płakać… generalnie wyglądał jakby za chwilę miał się przekręcić. Razem z Luckiem, jako ludzie o bardzo słabej psychice i wrodzonej delikatności, postanowiliśmy uwolnić się od tego widoku i zejść na dół do kościółka, aby sprowadzić jakąś pomoc. W tym samym czasie Grzegorz zadzwonił do Nazi i poprosił, żeby wezwała karetkę. Podczas schodzenia w dół spotykamy dwóch gości, którzy razem z gruzińskim przewodnikiem i koniem wchodzili wyżej. Przedstawiliśmy im sytuację jaką napotkają wyżej i poprosiliśmy, że jeśli to możliwe to żeby posadzili dziadka na koniu i zjechali nim do kościoła. Jeden z nich, gdy usłyszał jak z Luckiem gadamy między sobą po polsku, przemówił w naszym ojczystym języku, oświadczając że jest lekarzem i spróbuje pomóc dziadkowi! Ale mamy szczęście! Pożegnaliśmy się i pobiegliśmy dalej w dół. Przy kościele stacjonowały dwie grupy z turystami. Poprosiliśmy jedną z nich, żeby nam pomogli. O dziwo kojarzyli tego dziadka. Podziękowali za pomoc i zapewnili, że samochód będzie tu na niego czekał i zwiozą go do Kazbegi. Był tam też jeden człowiek na koniu, który szybko pognał w górę pomóc w transporcie poszkodowanego. Zatem mieliśmy wszystko zorganizo-wane: lekarz u góry opatrzy dziadka, koń sprowadzi go do kościoła, gdzie wsadzą go do furgonetki i zwiozą do Kazbegi, w którym już czeka na niego karetka wezwana przez Nazi. Dumni acz zmęczeni, znowu wdrapujemy się do góry do naszej grupy. Gdy doszliśmy dziadek był już na koniu. Lekarz świetnie sobie poradził. Baliśmy się że to złamanie otwarte, ale okazało się, że to tylko otwarta rana. Wyglądało, jakby pies wyrwał mu kawałek nogi, choć on utrzymywał że to baran go tak załatwił. Tak czy siak jak tylko trochę się ocknął, zapalił papierosa (a jeszcze chwilę wcześniej nie mógł przełknąć wody!) i międzynarodowym gestem „szyjnym” zapytał czy nie mamy czegoś mocniejszego. Dużym zaskoczeniem był dla nas rodowód lekarza. Byliśmy przekonani, że tak dobrze po polsku może mówić tylko nasz rodak. Jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy doktor Hopf oświadczył, że jest Niemcem! Dwa lata spędził na stażu w szpitalu w Zakopanym, po czym jako żołnierz Bundeswehry został postawiony przed wyborem: albo służba w Afganistanie albo Gruzja. Tak o to spotkaliśmy się w tej nietypowej sytuacji. Człowiek zrobił na nas niesamowite wrażenie swoim talentem do języków, bo oprócz polskiego, mówił też po rosyjsku i trochę po gruzińsku, a nie były to jedyne języki jakimi władał, ale nie chciał się nam pochwalić ile ich zna.

Na całej „dziadkowej” akcji, oprócz sił, wody i nerwów, straciliśmy jeszcze ok. 1,5h, także z coraz większymi obawami spoglądaliśmy na niebo. Stawało się jasne, że nie zdążymy przed deszczem dojść do rzeki, przy której znajduje się dogodne miejsce biwakowe. Po godzinie marszu zaczęło padać i czym prędzej zaczęliśmy rozbijać namioty. Niestety, między kościołem a rzeką, na szlaku nie ma żadnej wody, także decydując się na nocleg w tym miejscu skazaliśmy się na suchoty. Dalszy marsz w taką pogodę też nie miał sensu, bo do rzeki brakowało nam ok. 2h. Wyciągnęliśmy garnek aby zebrać deszczówkę, ale przez cały wieczór nakapało nam może ze 100 ml. Gdy przestało padać, ruszyłem z Grzegorzem na poszukiwanie wody. Oczywiście w pobliżu nic nie znaleźliśmy, a dodatkowo o mało się nie pogubiliśmy. W jednej chwili zeszła na nas chmura i widoczność ograniczona była do kilku metrów. Musieliśmy uważać, żeby nie stracić z oczu siebie nawzajem, a już o dostrzeżeniu namiotów nie było w ogóle mowy. Dzięki krzykom i gwizdkom, udało się namierzyć kierunek i jakoś powróciliśmy… niestety na tarczy.

Wieczorem do naszych namiotów zbliżają się dwie osoby, oczywiście że Polacy! Wydaje się, że w całej Gruzji 80% turystów stanowią Polacy i Żydzi, z czego w górach spotkać już można prawie wyłącznie Polaków. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że jest to dwójka którą pochowałem już w relacji z Mont Blanca! Okazało się, że gdy nam się wydawało, że zaginęli w tej pamiętnej, zeszłorocznej śnieżycy w okolicy Goutiera, oni walczyli o życie w jakiejś śnieżnej jamie. Zgubili się i 3 dni spędzili na lodowcu w wykopanej przez siebie dziurze. Gdy wrócili do schroniska, akcja ratunkowa już była w toku. Opowiadali o tym z taką nonszalancją i brakiem szacunku do gór, że aż dziwne, że jeszcze chodzą po ziemi. Facet jeszcze dodał, że kiedyś chodził po górach z inną dziewczyną, ale ona… spadła ze skały i zginęła, więc teraz ciągnie za sobą inną! Nikogo nie powinno dziwić, że później staraliśmy się unikać tej pary.



Wydatki:
5 GEL - śniadanie
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
radek
Radek Lange
zwiedził 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 154 wpisy154 34 komentarze34 997 zdjęć997 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
30.07.2009 - 24.08.2009
 
 
23.03.2009 - 03.04.2009
 
 
29.08.2008 - 09.09.2008