8 sierpień 2009
Pełni zapału i ambicji wychodzimy po ósmej. W niczym nam nie przeszkadza mroźny wiatr.
Niedaleko za meteo spotykamy wracających Niemców. Wyszli w nocy, ale nie udało im się wejść na Kazbeka. Nie będą już więcej próbować. Trochę nas przestraszyli opowieściami o pogodzie pod szczytem. Tym bardziej, że jeden z nich był przewodnikiem alpejskim, więc to nie były jakieś „leśne ludki”.
Za meteo tylko kawałek drogi jest wyraźnie zarysowany, później musimy się kierować na ustawione w dwóch miejscach krzyże. Po ostatnim krzyżu musimy już liczyć na własne umiejętności. My liczyliśmy na umiejętności Lucka w posługiwaniu się GPSem. Według zapisanych w nim śladów, mieliśmy do wyboru dwie drogi – albo lodowcem, albo brzegiem moreny, tuż przy stromej, kruchej skale, z której w każdej chwili może coś zlecieć. Akurat gdy my szliśmy to pogoda była dosyć mroźna, więc kruchy materiał skalny był dobrze sklejony i mniej się obawialiśmy, że coś na nas spadnie (w drodze powrotnej spadały jednak kamloty wielkości lodówki). Z kolei po wczorajszych opadach śniegu, bardziej baliśmy się lodowca i tego że nie dostrzeżemy ewentualnych szczelin, które mogą być przysypane.
Przy wchodzeniu na lodowiec trzeba bardzo uważać, ponieważ tuż przy skale istnieje zagrożenie pęknięcia lodu. Plączemy się liną, wskakujemy na lodowiec, a następnie idziemy po głazach przy samej ścianie. Pogoda nas nie rozpieszcza. Wiatr wieje coraz bardziej, a z nim spadają obok mniejsze odłamki skalne, które jednak sprawiają nam większego stracha niż rzeczywistego zagrożenia. Ta droga, może w ten konkretny dzień bezpieczniejsza, to jednak jest bardziej męcząca i na pewno idzie się wolniej niż lodowcem.
Po jakimś czasie spotykamy trzy osoby schodzące z Kazbeka. Byli to przewodnicy gruzińscy. Szli lodowcem i nas zawołali. Śmiali się, że wybraliśmy bardziej ekstremalną trasę i pokazali którędy iść bezpiecznie lodowcem. Powiedzieli, że za nimi idzie jeszcze dwóch Niemców z przewodnikiem i fajnie, że przetrzemy im szlak na lodowcu, bo będą mogli wracać po naszych śladach.
Wiatr się wzmagał i zasypywał szybko ślady. Do tego przyszła chmura i widoczność była ograniczona do kilkunastu metrów. Dookoła biała pustynia, żadnego orientacyjnego punktu. W takiej pogodzie mogliśmy iść już tylko na GPS. Nie mieliśmy pojęcia gdzie jesteśmy. Gdy GPS wskazał, że jesteśmy na plateau, to tak jak staliśmy zaczęliśmy rozbijać namioty. Nie było sensu szukać dobrego miejsca, bo i tak nic nie było widać.
Po kilku godzinach spędzonych w namiocie, zrobiły się „dziury” w chmurze i zobaczyliśmy gdzie jesteśmy. Nie było to na pewno plateau! Plateau jest na wysokości 4470 m n.p.m. a my byliśmy na 4340 m n.p.m. Zobaczyliśmy nad nami mały nawis śnieżny, a dopiero za nim znajdowało się to nasze wypłaszczenie. Wspólnie jednak doszliśmy do wniosku, że nigdzie już dalej nie idziemy i zostajemy tu do jutra.